Zły dobrego początek

Zdecydowanie łatwiej byłoby mi zacząć pisanie kolejnego artykułu naukowego, niż mojego osobistego bloga. Plany, schematy, wstęp, analiza, wnioski, abstrakt - w tym czuje się już prawie jak Ewka Chodakowska na siłowni. Ale pisanie tekstu tutaj - węszę nochem, że nie będzie tak łatwo się przestawić. Widzę jeden plus - niejedna, soczysta, ulubiona kurwa się tu pojawi.
Właściwie niejednokrotnie z ust moich znajomych słyszałam coś w stylu "blog z Twoimi perypetiami byłby hitem". Nie wiem czy hitem będzie - bo cel sam w sobie jest inny, ale pewne jest, że chociażby dla tych paru osób warto się wysilić [Madzia, stawiasz kolejkę za to poświęcenie].
Samym "punktem zapalnym" - tak, tu wkradło się uprzedmiotowienie, sory Ms.D - była dzisiejsza podróż z Ms. D. Na pytanie; "jak właściwie założyć bloga?" odpowiedziała "normalnie, przez gmaila". I wiecie co? Po tych prau godzinach klikania, denerwowania się, stwierdzam, że jest ta łatwe pod warunkiem, że nie jesteście imbecylami informatycznymi tak jak ja. Generalnie po dzisiejszym starciu z wujkiem googlem i wszystkimi rejestracjami świata, czuję, że nic nie jest mi straszne. Nawet jutrzejszy dzień w robocie nagle okazał się chyba małym mikim.
Wstępy są zawsze nudne, nikogo zanudzić nie mam zamiaru. Wznoszę wiec toast wodą gazowana z lodem i żelkami Haribo. I postaram sie, aby wpisy tu nie były kolejną fanaberia, jak np. zrzucenie nadprogramowych kg - działa przez pierwszy tydzień. Kończy się na lodach z Ms. D albo co gorsze burgerze po basenie!
M.

Komentarze